środa, 3 września 2014

Idąc ulicą, liście spadały.

Cześć i czołem.

Witam Was ja, zagoniona i zupełnie pozbawiona czasu dla siebie. Ostatnio trwam w zawieszeniu, choruję na niedomiar chwil wolnych i z tego też tytułu blog cierpi i szlocha. Wiem, że rzuciłam sobie ( i Wam) wyzwanie książkowe, ale ono zupełnie mi nie zagrało. Kiedy mam już ten komfort, że mogę zasiąść do jakiejś książki, to zdecydowanie wybieram pozycje ciekawe i pochłaniające mnie w całości. Nie mam aktualnie kondycji, by męczyć się z Greyami, Zmierzchami, radosną Michalak i mniej radosną Grocholą. Nie ten moment, może kiedyś do tego pomysłu wrócę.
Dziś wpadam z czymś szybkim. Z czymś wciśniętym między popijanie chłodnej już kawy i przygotowywanie się do snu. Przedstawiam Wam mianowicie kontynuację serii o błędach często popełnianych. Przyjrzyjmy się imiesłowom.
Sprawa jest niezwykle prosta, acz wiele osób ma problem z właściwym użytkowaniem imiesłowów. Dzieje się tak zarówno w języku mówionym, bardziej chaotycznym i przypadkowym, jak i w słowie pisanym. Coś jest na rzeczy.

Na początek kilka bubli:

ŹLE: Podsumowując, produkt jest dobry.
                     Podsumowując, stwierdzam, że produkt jest dobry.

Spoglądając na zegarek, była ósma.     
                         Spoglądając na zegarek, dostrzegłam, że była ósma.

Stosując ten krem co wieczór, skóra wciąż była sucha
.  Stosując ten krem co wieczór, nie zauważyłam                                                                                              poprawy i moja skóra wciąż była sucha.

Dlaczego jest błędnie?

Kiedy stosujemy imiesłowy, wskazujemy, że coś dzieje się jednocześnie z czymś innym. Czyli jednocześnie spoglądamy na zegarek i idziemy (Idąc pospiesznym krokiem, zerknęła na swój zegarek), jemy śniadanie i słuchamy porannych wiadomości (Jedząc śniadanie, zamyślona wsłuchiwała się w głos spikera). Zaznaczamy zatem, że symultanicznie dzieje się dwie bądź więcej aktywności. Musimy zatem mieć dwa czasowniki, a przede wszystkim jednego wykonawcę. Nie może być tak, że jedna część imiesłowu (Podsumowując- ja podsumowuję) odnosi się do osoby bądź rzeczy innej niż w części drugiej (produkt jest dobry - to produkt jest dobry, nie ja).

Przykład, którego użyłam w tytule, jest równie prosty. Ja szłam ulicą, ale to liście spadały. Z logiki zdania wynika zatem, że to liście szły ulicą i nagle zaczęły (z tej ulicy?) spadać.

Pamiętajmy zatem o dwóch zasadach:
1. Jeśli zdanie z imiesłowem, to w pakiecie z drugim czasownikiem
2. Obydwa czasowniki muszą odnosić się do tego samego desygnatu.



Pozdrawiam jesiennie i cynamonowo,

Ola.

niedziela, 3 sierpnia 2014

Sierpień miesiącem niechcianych książek! Zapraszam.

Hejak sklejak,

pozdrawiam Was w ten cudowny i odświeżony, bo podeszczowy wieczór. Przez ostatni czas chodziła za mną myśl, że koniecznie muszę podjąć jakieś wymyślone przez siebie wyzwanie, by uczynić te wakacje ciekawszymi i maksymalnie rozwijającymi. Dość długo myślałam, co mogłabym zaproponować sobie samej, by faktycznie móc stwierdzić, że latem 2014 roku zrobiłam coś ciekawego, rozwijającego i odświeżającego.
No i mam!

Postanowiłam, że sierpień (a i może wrzesień, zobaczymy) będzie miesiącem niechcianych książek. Jeśli ktoś z Was mnie zna, to na pewno wie, że jestem typem wybrednego czytelnika. Lubuję się w klasyce i raczej literaturze wysokiej niż ludycznej. Pasjonuje mnie historia literatury i poetyka. Mam dość wysublimowany smak czytelniczy i często najzwyczajniej w świecie wzgardzam określonymi typami powieści, gdyż zupełnie nie są one, w moim przekonaniu, godne mojego czasu. Jest to jeden z powodów, dla których nie podejmuję współprac z wydawnictwami. Chcę jednak w tym miesiącu odsiedzieć swoje i przeczytać książki, które zwykle zupełnie mnie odrzucały, sięgnąć po autorów, których umiejętności pisarskie były dla mnie wątpliwymi. Pragnę poddać samą siebie testowi. Chcę krytycznym, ale i świeżym, okiem spojrzeć na dość popularne pozycje na rynku masowym, po które dotychczas nie sięgałam z różnych względów.

Zapraszam Cię do tego wyzwania. Masz bloga? Super, będziesz mógł na bieżąco opisywać swoje wrażenia. Nie masz bloga? Nic nie szkodzi, przecież to wyzwanie jest dla Ciebie, ma poszerzyć Twoje horyzonty, poszerzyć Twoje poznanie o zupełnie nowe wrażenia czytelnicze.

Ja już dziś zabieram się do pierwszej książki. Na razie nie zdradzam, jaka to książka, ale na pewno niebawem pojawi się na blogu pierwsza notka podsumowująca moje wrażenia i przemyślenia. Możesz nieco zmodyfikować moje wyzwanie - nie lubisz fantastyki? Spróbuj przeczytać coś właśnie z tego gatunku! Nie pasjonują Cię dramaty i raczej stronisz od pozycji pełnych didaskaliów i aktów? Przeczytaj zatem jakąś sztukę. Spróbuj poszerzyć swoje horyzonty i postarać się odnaleźć jakieś pozytywne strony danej książki. Jeśli ich nie ma, można postarać się zbudować swoje własne zdanie, które oparte będzie na dokładnym poznaniu materiału, który komentujemy.

Czy chcielibyście do mnie dołączyć? Piszcie koniecznie w komentarzach, czy macie ochotę na takie wyzwanie i co będziecie czytać!







Pozdrawiam Was znad kubka jogurtu kokosowego i miski pomidorów!

niedziela, 13 lipca 2014

Bestialskie urządzenie i ci okropni bibliofile

Dobry wieczór,

jak Wasz weekend? Mam nadzieję, że spędziliście go miło i inspirująco. U mnie niestety było dość sennie i melancholijnie. Jedyne aktywności, na które udało mi się zebrać siły, to przeczytanie pewnej książki (nie powiem jakiej, bo to słodki sekret - notka niebawem) oraz podjęcie decyzji, że czas napisać dla Was kilka słów na temat,na który właściwie już od dość dawna chciałam podyskutować. Zawsze odkładałam ten zamiar, bo w moim odczuciu taka notka wiąże się z pewnymi kontrowersjami i emocjami jak z jednej, tak i z drugiej strony. Oto jednak nadszedł ten uroczysty wieczór, zasiadłam i piszę - dzisiaj będzie o czytnikach.






Moja historia

Kiedy pierwszy raz usłyszałam o czytnikach, nie byłam zachwycona. Pojawiły się oczywiste wątpliwości: czy to w ogóle jest wygodne? czy naprawdę oczy się nie męczą? czy sam proces czytania jest równie przyjemny jak w przypadku wertowania tradycyjnej książki? Ceny ebooków wcale nie powalały (i umówmy się, wciąż nie powalają) na kolana, zatem argumentu o oszczędności nie brałam pod uwagę. Ostatecznie stwierdziłam, że żadnego czytnika nie potrzebuję i, wręcz, nie chcę.
Sprawa się nieco skomplikowała, gdy poszłam na studia filologiczne. Potrzebowałam całego mnóstwa książek. To na zajęcia, to do pracy rocznej, to na egzamin, a tamte na zaliczenia. Przez moje ręce przewijała się ogromna ilość woluminów. Nawet nie liczyłam, ile dokładnie zwracam przy bibliotecznym kontuarze, a ile wynoszę do domu. Waga torby rosła, ból pleców nie malał, a kary w bibliotece imały się mojego konta jak szalone. Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że fajnie byłoby mieć taki sprzęt.
Na swoje tegoroczne urodziny dostałam czytnik. Uroczy czarny Kindle zamieszkał w czerwonym kubraczku i odtąd podróżuje ze mną po prostu wszędzie. Wyjmuję go tylko po to, by doładować go nową ilością książek i podkarmić prądem. Sprawdza się świetnie.

 Dwie grupy

W moim odczuciu czytelnicy dzielą się na dwie grupy. Ci tradycyjni i ci czytnikowi. Nie byłoby w tym absolutnie niczego złego, gdyby nie pewnego rodzaju rywalizacja jednych z drugimi. Na forach internetowych, w rozmowach prywatnych, na uczelni czy w pociągu, czytałam i słuchałam mnóstwa różnych wypowiedzi na temat czytników, ich plusów i minusów. Ze smutkiem zauważyłam, że powstanie tej nowinki technicznej podzieliło fanów czytelnictwa, którzy odczuwają chęć udowadniania sobie, że oni kochają książki bardziej. Brzmi dziwnie, prawda? 
Mam wrażenie, że często w sporze tradycjonalistów i czytnikowców wcale nie chodzi o to, która forma czytania jest wygodniejsza, a o wzajemne przekonywanie siebie, że czytając tradycyjne książki kocha się je bardziej i czytając na czytnikach jest się rozsądnym człowiekiem, a nie bibliofilem. 
Nie trzeba lubić czytników, oczywiście. Należy jednak wziąć pod uwagę, że ludzie posiadający czytniki również kochają książki i podchodzą do nich z szacunkiem. Czytnik w ręce nie oznacza od razu, że macie do czynienia z barbarzyńcą! I w drugą stronę - jeśli ktoś nie lubi i nie chce mieć czytnika, nie postrzegajmy go od razu jako bibliofila i fanatyka stron, a nie treści. 

Jak wygląda prawda?




Uwielbiam książki. Uwielbiam to, jak wyglądają, jak trzyma się je w dłoni, jak pachną i jak miło przewraca się strony w świetle leniwego niedzielnego popołudnia. Owszem, te uczucia nie są mi obce. A jednak czytnik mam i z niego korzystam. Jedno drugiego absolutnie nie wyklucza - nie przestałam książek kupować, wręcz przeciwnie. Nabywam obfite ilości nowych egzemplarzy i cieszę się nimi kiedy tylko mogę. Zmieniło się jedynie to, że książek nie wypożyczam. Nie latam już z wywieszonym językiem do bibliotek i nie wychodzę z nich z wielką torbą, która łamie mi kręgosłup. To jedna rzecz.
Druga jest taka, że istnieją książki zwyczajnie zbyt grube, by wozić je w torbie i nosić wszędzie, gdzie oczy poniosą. Dużo wygodniej jest taką grubaśną pozycję czytać w domu w formie tradycyjnej, a poza domem na czytniku.
Oczywiście wciąż uwielbiam czytać książki tradycyjne i czytam ich sporo, ale nie mogę powiedzieć, by czytnik był niewygodny i niesprawny. Oczy naprawdę się nie męczą, urządzenie jest niewielkie, trzymam je jedną dłonią; jest lekkie, mieści się do każdej mojej torebki. Mój Kundel może pomieścić ponad tysiąc pozycji, co jest ogromnym plusem właśnie na studiach, kiedy pracujecie na wielu różnych książkach i potrzebujecie mieć je wszystkie pod ręką. 


A co wy sądzicie o czytnikach e-booków? Macie? Lubicie? Chcielibyście mieć? A może nie lubicie i uważacie, że są zbędne? Piszcie koniecznie, chętnie podyskutuję.


Pozdrawiam Was znad kubka parującej herbaty miętowej!
O, mój kot mówi Wam soczyste "cześć" :) 



czwartek, 10 lipca 2014

Błąd na dziś- nowa seria!

Hej,
witam Was z nową, lipcową energią. Jestem już po obronie, zatem kwiaty zakwitły na nowo, uśmiech zagościł na mojej licencjackiej twarzy i postanowiłam odświeżyć trochę bloga. Mam kilka pomysłów (dokładnie dziesiąt pomysłów - spisałam na razie 24 ) na nowe notki dla Was, kilka serii oraz coś, co tematycznie wykracza poza dotychczasowy obszar mojego blogowania.
Na dziś przewidziałam pierwszy odcinek nowej serii, której tymczasowa robocza nazwa to Błąd na dzisiaj. Planuję krótkie wpisy, które w sposób zwarty i konkretny traktować będą o błędach, które w sferze użytkowej języka przysparzają nieco kłopotu. Postaram się, aby wpisy nie oscylowały wokół omawianych już po wielokroć błędówz grupy włanczać, bynajmniej i przyszłem, aczolwiek być może będę czasem opisywała tu rzeczy, które dla wielu osób będą absolutnymi podstawiami podstaw i oczywizmami (notka o neologizmach i puryzmie językowym w drodze!). Jeśli po przeczytaniu tej notki czujesz, że to, co omawiam, jest zwykłą prościzną i bułką z masłem, to świetnie, jednak chcę tworzyć tego bloga również dla osób, które z od czasu do czasu potrzebują kilku porad i upewnień. Potraktujcie Błąd na dzisiaj jako rozrywkę i ciekawostkę.

Zaczynamy:




Wydaje się być ciekawy                                                              Wydaje się ciekawy
Wydaje się być odpowiedni                                                         Wydaje się odpowiedni
Wydaje się być mocno kryjący                                                    Wydaje się mocno kryjący 





Przy wyrażeniach okazuje się, wydaje się, zdaje się cząstka być jest zbędna. Zdanie prawidłowo zbudowane nie różni się od błędnego niczym poza usunięciem nieszczęsnego być.


Piszcie, co sądzicie o nowej serii? Czy porady językowe Was interesują? Czy ta porada jest przydatna?


Ściskam lipcowo i upalnie :)

piątek, 11 kwietnia 2014

I cried over it- Złodziejka książek.

Dobry wieczór!
Jak Wam mijają kwietniowe dni? Mnie świetnie- zajmuję się głównie niepisaniem pracy licencjackiej. O, teraz na przykład siedzę i nie piszę. W ogóle cały dzisiejszy i wczorajszy dzień spędziłam na naprawdę porządnym niepisaniu.
Tak na poważnie, to miałam świetny tydzień. Byłam w kinie na Sierpniu w hrabstwie Osage, jadłam świetną pizzę i kebab w małej budce huczącej turecką muzyką, zajadałam się ręcznie robionymi poznańskimi karmelkami, a ponad wszystko dorobiłam się trzech nowych książek. Dwie z nich upolowałam sama, natomiast tę trzecią otrzymałam od kogoś wyjątkowego z okazji niespodziankowego świętowania półrocznicy. Właśnie o tej trzeciej dziś będziemy pisać (w zasadzie ja pisać, Wy czytać), ponieważ właśnie dzisiaj ją kończyłam, siedząc w moim czytelniczym fotelu i...zalewając się łzami.
Zapraszam.




O książce wiele nie trzeba mówić, jest o niej teraz bardzo głośno- niedawno ją zekranizowali, stała się popularna i niewątpliwie kochana. Ma bardzo wysokie noty na wszelkich goodreadsach i ogólnie można powiedzieć, że mówi się o niej dość sporo.
Myślę, że to był jeden z czynników, który sprawił, że byłam nieco sceptyczna. Tak, tak. możecie powiedzieć, że wychodzi ze mnie hipsterska żyłka, ale niestety doświadczenie uczy, że nierzadko mocno rozpopularyzowane jest to, co niezbyt wartościowe.
Innym czynnikiem była tematyka. Gdzieś, nie pamiętam gdzie, przeczytałam niespecjalnie ciekawą recenzję, z której wynikało, że będzie to kolejna dość martyrologiczna powieść, w której łzy potoczą się po mej twarzy, ale nie ze wzruszenia, a z nudy. Do teraz zastanawiam się, czy osoba pisząca tamtą recenzję w ogóle czytała Złodziejkę. 






Tytułowa Złodziejka to kilkuletnia dziewczynka, która zostaje oddana rodzinie zastępczej, bo jej mama nie ma pieniędzy, by utrzymać ją i jej brata. Zostaje oddana sama, gdyż jej brat nie przeżywa podróży pociągiem i umiera na oczach Liesel.
Dziecko zostaje zatem odebrane matce, widzi śmierć swojego brata, trafia do zupełnie obcych ludzi, do których ma od teraz zwracać się per mamo i papo. Na pewno nie jest to sytuacja, którą nazwalibyśmy odpowiednią dla rozwoju i poczucia bezpieczeństwa dziecka.
Nie pomaga również fakt, że Liesel jest Niemką i wychowuje się w Niemczech, a akurat mamy ten feralny historyczny moment, w którym rozpoczyna i toczy się wojna. Dziewczynka zatem dorasta w nazistowskich Niemczech, uczy się wołać Hail Hitler i zostaje zapisana do Hitlerjugend.
Kiedy tak zarysowuję ogólną sytuację, wydaje się, że powieść będzie niesamowicie przygnębiająca i ponura. Nic bardziej mylnego. Złodziejka książek to piękna, smutna ale i radosna książka.
Cudowna opowieść o właściwie wszystkim... miłości, przyjaźni, pasji, poświęceniu, honorze. Przede wszystkim jednak jest to wręcz fenomenalna książka o umieraniu, o stratach, które każdy w życiu ponosi. Sądzę, że mogłaby działać w wielu przypadkach terapeutycznie i wspierać pracę, jaką trzeba wykonać, podnosząc się po śmierci kogoś bliskiego.
 
Zusak zdecydował się na naprawdę masę odejść od zwyczajowych rozwiązań i schematów. Narratorem jest śmierć, pobyt w rodzinie zastępczej nie wiąże się z brakiem miłości i poczucia zakotwiczenia, a Niemiec nie musi być nazistą. To chyba jedna z poważniejszych robótek, jakich wykonania podejmuje się ta książka. Czytelnik musi przegryźć w sobie to, że Niemiec nie musiał był nazistą i hitlerowcem. Nie musiał nienawidzić Żydów i zaciekle popierać działania dyktatora.
Wielkie brawa dla Zusaka za postać głównej bohaterki- za jej waleczność, samodzielność, odwagę i pasję do słowa pisanego. Brawa za papę, ciepłego i cudownego człowieka, który uczy swoją córkę honoru i miłości do gry na akordeonie. Owacje na stojąco za postać burmistrzowej, jej historię i jej bibliotekę.
Mogę tak bez końca pisać, co mnie zachwyciło i co sprawiło, że w książce się zakochałam i podarowałam jej pięć gwiazdek na goodreadsie. W moim mniemaniu ta powieść nie tylko zapada w pamięć, ale także żyje w sercu tego, kto ją przeczyta. Wiem, że dla mnie ta książka na zawsze pozostanie pozycją wyjątkową, do której na pewno będę wracać.
 Dawno tak nie płakałam przy czytaniu.



Czytaliście? Przeczytacie? Piszcie!






piątek, 28 marca 2014

Ocean na końcu drogi.

Dobry wieczór,
mamy piątek i niektórzy radośnie szykują się na cotygodniową imprezę, a znowu inni zaszyli się na cały dzień z książką (no dobra, z czytnikiem) pod kocem. Akurat tak się składa, że jestem w gronie drugich niektórych i to buduje nam cudowną okazję do zrecenzowania dla Was kolejnej, a po powrocie pierwszej, książki!

Czy oczko wodne może być oceanem? Pewnie że może. Musisz mieć tylko wiadro fantazji i mniej więcej dziesięć lat. 
Główny bohater Oceanu ma już lat nieco więcej, ale traf chce, że poznajemy go, kiedy dokonuje retrospekcji i mamy okazję zobaczyć go jako siedmioletniego chłopca.
Właściwa akcja książki rozpoczyna się właśnie tuż po siódmych urodzinach bohatera. Wydaje się, że nie jest to przypadek. Dziecko w tym wieku dorasta; z zupełnie małego, niesamodzielnego szkraba zmienia się w nieco już poważniejszego i samodzielniejszego małego-dorosłego.
Chłopiec, którego poznajemy, jest zamknięty w sobie, nie ma przyjaciół, nie radzi sobie w szkolnej społeczności. Szczęście w świecie realnym zastępują mu książki i fikcja, która staje się jego domem, jego ostoją spokoju.
Rodzina głównego bohatera boryka się z problemami finansowymi, dlatego, by zarobić parę groszy, wynajmuje pokój na poddaszu swojego domu. Nowy lokator jest człowiekiem nieszczęśliwym i,  krótko po wprowadzeniu się do rodziny,  popełnia samobójstwo, które budzi uśpione prastare moce.
Po stronie dobra, oprócz naszego głównego bohatera, stają trzy przedziwne kobiety, które zdają się być wszystkim i niczym jednocześnie. To właściwie one grają pierwsze skrzypce w powieści: pełnią rolę opiekunek, mędrczyń, czarownic, zielarek, królowych swojego małego świata. Nie wiemy, kim są. Chłopiec zaprzyjaźnia się z jedną z nich, najmłodszą, Lettie.
Okazuje się, że śmierć lokatora obudziła i przywołała potwora. Potwór przybiera ludzką postać i zamieszkuje w domu chłopca jako jego niańka. Okrutny stwór, który ma moc manipulowania ludźmi, bardzo szybko zmienia życie dziecka w koszmar.
Fabuła na pierwszy rzut oka może wydawać się dość odstręczająca. Ja osobiście nie jestem fanką powieści, których głównym bohaterem jest dziecko (w Oceanie mamy narrację pierwszoosobową- widzimy wszystko oczami chłopca). Mimo to skusiłam się na przeczytanie tej pozycji, połknęłam ją w kilka godzin i muszę powiedzieć, że był to całkiem inspirujący, na pewno nie zmarnotrawiony, czas.
Ocean to baśniowa, bardzo oniryczna powieść. Mamy tutaj dużą dawkę absurdu, która dla Gaimana jest dość typowa. Atmosfera powieści jest mroczna, mamy tutaj sporo elementów fantastycznych, jednak mimo wszystko dość dziecięcych. Ta dziecięcość dla jednych będzie plusem, dla innych minusem, ale na pewno jest cechą, którą należy zauważyć i przypisać stylowi pisania autora.
Warto wyróżnić tutaj fakt, że Gaimanowi udało się świetnie skonstruować postacie. Mowa tu oczywiście o trzech tajemniczych wiedźmach. Każda ma inny charakter, każda ma własny język i sposób działania. Nic nie jest zlane i ujednolicone. 
 Autor bardzo ciekawie zbudował konstrukcję powieści: dorosły mężczyzna po przejściach cofa się do szczenięcych lat, ogląda wydarzenia z przeszłości, po czym wraca do teraźniejszości jakby znowu będąc dzieckiem (jedną z ciekawszych tez, która pada w książce jest ta o tym, że dorośli nie istnieją tak naprawdę, a każdy wewnątrz jest niepewnym i bojaźliwym dzieckiem).
Podobało mi się również, że Gaiman najwierniejszym przyjacielem człowieka uczynił kota. Coś zupełnie innego, a jakże cieszącego serce kociary.

O czym jest Ocean?
Dla mnie to historia o dorastaniu, o mityzacji dzieciństwa, o okraszaniu trudnych wydarzeń usprawiedliwiającą magią. Kiedy czytać tę książkę, pozostawiając nieco w tyle magię i fantastykę, widzimy tutaj trzon trudnych i traumatycznych wydarzeń, które dziecko nieświadomie doprawia i modeluje tak, by zrobiła mu jak najmniejszą krzywdę.
Mimo że nie jestem największą fanką Gaimana i jego fantastyki, to uważam, że ta książka jest warta polecenia. Właśnie ze względu na to drugie, trochę nieoczywiste dno.
Czytaliście tę książkę? A może coś innego autorstwa Gaimana? Podzielcie się wrażeniami w komentarzach, ślicznie proszę! 




Dziękuję za uwagę! Inspirująca piosenka na dziś: 






piątek, 21 marca 2014

wiosenne hej hej.

Cześć dzieciaki.
Dawno mnie nie było, zapadłam bowiem w ciężki sen zimowy i ani myślałam się wybudzić.
Nadchodzi jednak wiosna, pora zieleni i słoneczka, zatem postanowiłam odżyć i ponaprawiać parę zaniedbanych przez siebie rzeczy. Między innymi tego bloga.
Dużo się u mnie zmieniło, odkąd napisałam swoją ostatnią notkę dla Was. Nie będę zanudzać i smęcić, ale za to pochwalę się, że dwa miesiące temu rzuciłam palenie. Świadomość, że pozbyłam się okrutnie męczącego nałogu, napawa mnie optymizmem i radością. Bo może i nie tylko to się uda? ;)

Tymczasem wróćmy do bloga. Chcę go wznowić, odświeżyć. Chcę znów tutaj pisać, znów opowiadać o swoich przemyśleniach na temat przeróżnych książek.
Możecie się jak najbardziej spodziewać niebawem nowej, merytorycznej już, notki o jakiejś książce. Zapewniam, że tym razem nie odpuszczę. ;)

Jak już mówiłam, jestem totalnie naładowana pozytywną energią i radością, dlatego na początek pokażę Wam kilka zdjęć, jakie ostatnio zrobiłam. Niech to będzie jako takie lekkie wprowadzenie i mrugnięcie oczkiem do tych, którzy tu zajrzą.



Tupilanki! Moje ulubione kwiaty, mój ulubiony kolor, moje ulubione książki... czego chcieć więcej?






Część mojego dzisiejszego śniadania :)) na sam widok chce się żyć ;))







I na wykładach bywam zaczytana. Ta książka pewnie niedługo się tutaj pojawi...







Cudowny jabłecznik z lodami i kawa w mojej ulubionej poznańskiej kawiarni. Mała przyjemność, a bardzo cieszy.





I oto one!
 Mam nadzieję, że u Was również dobrze i że niebawem spotkamy się w kolejnej notce.

Wiosenne uściski,
FabulaRasa.

czwartek, 19 września 2013

Feministyczny bełkot

Oj no przecież wiecie. Feministki są brzydkie, to fakt powszechnie znany. Są niechciane, niedoruchane, nie mogą sobie żadnego faceta znaleźć, więc drą japska o jakichś zupełnych pierdołach (podobnie lesbijki, ale tu temat jest trochę inny, może pochylimy się nad nim kiedy indziej).
Feministki śmierdzą potem, nie myją włosów i ogólnie wiadomo- są samotne i zgorzkniałe.
Z feministką się nie dyskutuje- jak się zauważa, że dana kobieta za feministkę się dumnie uważa, to należy szybko i zdecydowanie rozmowę urwać, ale należy pamiętać, by pogardliwie tę feministyczną zarazę podsumować. No i najważniejsze- feministkom się współczuje. Szczególnie kobiety szczerze współczują feministkom. Same przecież są ładne i mają facetów, a było tak blisko! Bez szczupłego tyłka i fajnego faceta przy boku mogłabym być taka, jak ona! Szkoda mi jej, smuteczek.

Tak właśnie widzimy feministki. Pogardliwie i z pobłażaniem. A co robimy, kiedy spotykamy feministę?


Moja odpowiedź: zachwycamy się! Ja na swej drodze spotkałam Henryka Ibsena, który skradł me serce. Zachwyciłam się prywatnie, a teraz czas, bym zachwyciła się blogowo, zatem powitajcie gorącymi brawami Dom lalki.




Dramat ten poznałam przy okazji pewnych bardzo inspirujących ćwiczeń na moich studiach. Polecił mi ją go przyjaciel, któremu również bardzo przypadł do gustu. Zamówiłam tę książkę przy okazji jakichś gigantycznych antykwariatowych zakupów. Dom lalki przeczytałam w kilka godzin. Wyjściowo miała być to znośna pozycja do opracowania na egzamin, ostatecznie jednak ten dramat wrył się głęboko w moją świadomość i od zimy przeczytałam go już kilka razy. 

Nie mogłam się powstrzymać, by Wam tej pozycji nie polecić. Jest to zdecydowanie jedna z najbardziej wartościowych rzeczy, które na moim blogu znaleźć możecie.


Kim jest główna bohaterka dramatu, Nora? Jest uroczą, kokieteryjną osóbką, która lubi trwonić pieniążki i uwielbia słodkości. Czy jest dzieckiem? Ależ nie! Jest dorosłą kobietą, mężatką.
Jej relacje z mężem są, mówiąc najprościej, cukierkowe. Mąż zwraca się do żony cudownie- skowroneczku, łakomczuszkiem, a nawet...dzieciątkiem. 
Mąż, naturalnie, bardzo opiekuje się swoją małą żoneczką- wydziela jej pieniądze na zakupy, zabrania jedzenia nadmiernej ilości słodyczy, troszczy się, by jego kobieta nie przepracowała swoich drobnych rączek.

Poznajemy zatem infantylną, zdaje się głupiutką, kobietę, która niczym nieznośne dziecko wychowywana jest przez swojego własnego męża. Po kilku stronach poznajemy sekret Nory. I zmienia się całe nasze postrzeganie tej postaci.
Okazuje się bowiem, że w przeszłości Nora zaciągnęła sporą pożyczkę, by ratować swego, wówczas, umierającego męża. Gdyby nie zaciągnięty przez nią kredyt, jej męża nie byłoby już na świecie. Prosty zadem wydaje się rachunek- mężczyzna zawdzięcza swojej kobiecie życie. Powinien po stópkach ją całować, że była tak obrotna, że załatwiła dlań pieniądze i tym samym ocaliła jego (marne w mojej ocenie) istnienie. 
Tak się jednak nie dzieje. Bohaterski czyn Nory pozostał tajemnicą (i to wstydliwą), gdyż przecież kobieta nie może bez zgody męża pożyczek zaciągać! Toż to zło i dowodzi nieposłuszeństwa i ogólnej zgniliźnie moralnej owej niewiasty.

Widzimy również, że słodka i kokieteryjna głupota Nory jest bardzo pozorna. Kobieta wiedzie trudne życie i żyły sobie wypruwa, by zataić przed swoim prawym mężulkiem, że w sposób niewłaściwy uratowała mu życie. 
Mąż się jednak dowiaduje. Ja osobiście spodziewałam się niedowierzania, łez, wdzięczności, wielkiego zaskoczenia i wielkiego wybuchu miłości. Jak było naprawdę? Jak potoczy się życie Nory?

Nie powiem. Przeczytajcie. Zaklinam, przeczytajcie!

Ten dramat cudownie opisuje mieszczańskie życie. Stereotypowe i tradycyjne role męża i żony zostały tu tak dobrze oddane, że czytelnik ma ochotę skulić się z żałości i współczucia.

Tytuł utworu cudownie pasuje do tego, co możemy znaleźć na kartach książki. Lalka, zabawka, ozdoba, urocza figurka, niepoważna i stojąca tam, gdzie ją postawimy.


Zachęcam Was serdecznie, najserdeczniej jak tylko można- sięgnijcie po Dom lalki. Jest cudowny i boleśnie prawdziwy. 




Na zakończenie piosenka, która mnie ostatnio zupełnie pochłania. Polecam i wieczornie pozdrawiam!






 



niedziela, 15 września 2013


No cześć cześć!
Jesień ruszyła  pełną parą i nawet zdążyłam się już porządnie przeziębić, zatem pora na jakąś jesienną lekturę. Długo przeszukiwałam swoje książkowe zbiory, by wybrać coś odpowiedniego, i znalazłam pozycję, która dość mocno różni się od tych przeze mnie wcześniej opisywanych.
Zapraszam Was na kilka słów o książce "Wszystko, co ważne" Jan Goldstein.










Tę książkę na swojej półce mam już kupę lat. Czytałam ją, kiedy byłam, zdaję się, w gimnazjum. No właśnie, dosyć dawno temu. Byłam niesamowicie ciekawa, jakie będą moje wrażenia, zatem postanowiłam przeczytać ją ponownie. Ten chłodny i szary weekend wydał mi się odpowiednim, więc zasiadłam z kubkiem herbaty i bardzo szybko uporałam się z całą pozycją.
Książka jest krótka, ma 182 strony. Czyta się ją bardzo szybko, co dla mnie nie jest ani wielkim pozytywem ani negatywem (osobiście jednak wolę nieco dłuższe powieści).
Na pierwszych stronach poznajemy Jennifer- młodą kobietę, która usiłuje popełnić samobójstwo. Jej usiłowania nie przynoszą rezultatów, zostaje odratowana i przewieziona do szpitala. W tym momencie zostaje nam przedstawiona babcia głównej bohaterki. Jest to rzutka starsza pani, która mimo swego wieku jest niezwykle przebojową i pomysłową osobą. Zależy jej na wnuczce i z całego serca pragnie ją uratować. Jej przeciwieństwem jest ojciec Jennifer, Barry. Barry jest bogatym dupkiem z manią wielkości i chęcią rządzenia wszystkim i wszystkimi.
Po nieudanej próbie samobójczej Jenn ma da wyjścia: albo da się osadzić w szpitalu (tak chce Barry, który lubi najwidoczniej wszystko załatwiać za pomocą pieniędzy, ale za to bez swego czynnego udziału), lub udać się ze swoją babcią do NY i tam dać się leczyć poprzez rodzinną bliskość (tak chce babcia, która wierzy, że miłość jest w stanie wyleczyć wszystko, nawet depresję). Ostatecznie Jennifer wybiera opcję wyjazdu z babcią. Od tej pory rozpoczyna się walka o życie Jennifer, która dręczona czarnymi myślami, w każdej chwili może uciec od babci i zaprzepaścić swoją szansę na życie.

Książka jest z gatunku tych pozytywnych i podtrzymujących na duchu. Autorka Wszystkiego, co ważne przekazuje czytelnikowi duży ładunek pozytywnej energii i nadziei, że wszystko będzie dobrze.
No właśnie, ta książka jest jak powiedzenie komuś wszystko będzie dobrze. Jednym takie pocieszenie wystarczy i będą się dzięki niemu czuli lepiej, a inni poczują się zignorowani i pozostawieni sam na sam z własnym problemem. Tak samo jest w tą pozycją.
Dla jednych będzie przyjemną i dającą nadzieję lekturą, która pomoże im odbić się od dna i spojrzeć na świat pozytywniej, a dla innych będzie po prostu zbyt...łatwa. Ja chyba zaliczam się do tych drugich innych, którzy jednak oczekują od książki czegoś nieco ambitniejszego.
Najsłabszym punktem tej książki jest jej odrealnienie. Wszystko dzieje się w tempie ekspresowym, depresja zdaje się tylko niewielką przeszkodą i chorobą w rodzaju przeziębienia. Babcia prowadzi swoją terapię w tempie błyskawicznym, a wnuczka bardzo szybko pozbywa się lęku i niechęci do czegokolwiek. Sądzę, że forma nie pasuje tutaj do treści. Książka jest chyba zbyt lekka jak na tematykę, którą porusza.

Wszystko, co ważne jest pozytywną i lekką książką, którą można przeczytać w jedno popołudnie. Mnie niestety nie zachwyciła i po przeczytaniu jej odczuwałam lekki niedosyt.


Możecie polecić mi jakieś ciekawe pozycje na jesienne wieczory? Piszcie koniecznie! :)




Ponieważ nie zrobiłam w ostatnim czasie żadnego inspirującego zdjęcia, to poczęstuję Was piosenką, do której pisałam tę notkę. Mam nadzieję, że się Wam spodoba :)





piątek, 6 września 2013

odczarowanie nimfy 4.09.2013

Cześć i czołem.
Jak u Was z samopoczuciem? U mnie świetnie. Wreszcie nadchodzi jesień, moja ukochana pora roku. Bardzo nie lubię upałów i lata, a jesienią czuję się wręcz znakomicie. Jestem zakochana w deszczowych dniach i grubych wełnianych swetrach. A Wy? Lubicie tę porę roku?
Dzisiaj przygotowałam dla Was recenzję książki, która na stronie lubimyczytać.pl otrzymałą wiele negatywnych ocen. Przed Wami Wilgotne Miejsca Charlotte Roche.



 Na tę książkę wpadłam przypadkiem w Empikowych czeluściach. Przeglądałam różnorakie pozycje w poszukiwaniu tej, którą zapragnęłabym mieć w swojej kolekcji. Wilgotne miejsca przyciągnęły moją uwagę swoją okładką i tytułem. Informacje zawarte na odwrocie książki również należały do tych z gatunku intrygujących i zadziwiających. Dodatkowym plusem był fakt, że Wigotne zostały wydane przez Czarną owcę, jedno z moich ulubionych wydawnictw.




(zdjęcia przy sztucznym świetle wyszły fatalnie i nie widać opisu, który chciałam Wam pokazać. Postanowiłam więc po prostu go przepisać.
Higieny nie poważam. Osiemnastoletnia Helen leży po nieudanej depilacji intymniej na odziale wewnętrznym szpitala Maria Hilf. Poświęca się tam badaniom tych części swojego ciała, które zwykle uchodzą za niedziewczęce. Wilgotne miejsca opowiadają cudownie nieskrępowanaą historię bohaterki równie zmysłowej, co wrażliwej i kruchej.)


Książkę koniec końców kupiłam (na tych samych zakupach nabyłam znaną Wam już Masłowską i jej koty). Przeczytałam ją od razu po zakupie. Było to kilka miesięcy temu, dlatego przeczytałam ją ponownie- chciałam sobie odświeżyć tę książkę i przy okazji opisać ją dla Was na blogu.


Główną bohaterką Wilgotnych miejsc jest Helen. Zacznę omówienie tej książki w sposób niestandardowy. Zacznijmy od wymienienia tego, co Helen lubi, a czego nie lubi. Dziewczyna lubi siebie.  W przypadku naszej Helen lubienie siebie to coś innego niż samoakceptacja- Helen lubi swoje ciało. Można powiedzieć, że jej ciało jest dla niej powierzchnią do badań, eksperymentów i obalania mitów. Jest żywo zainteresowana tym, co dotyczy jej cielesności. Helen lubi seks. Nie ma w niej cienia pruderii i wstydu. Lubi uwodzić i zdobywać mężczyzn, lubi swoje śmiałe fantazje. Seks to hobby i zainteresowanie. Poza seksem ma jeszcze jedno- uprawa owoców awokado.


Helen nie przepada za higieną. Uważa, że higiena jest często przesadzona i, co tu dużo mówić, zbędna. Helen nie lubi być twarzy, nie lubi podcierać się i myć rąk po wizycie w toalecie, nie lubi się golić. Nie lubi też tego, że jej rodzice się rozwiedli i nie są już razem.


To jest właśnie w tej książce najważniejsze. Relacje z rodzicami, samotność, brak poczucia bezpieczeństwa i opuszczenie. Oczywiście, ta pozycja nie jest wielostronnicową tyradą dziecka rozwodników. Ten temat jest jakby drugim dnem, czymś trochę ukrytym, co nie od razu rzuca się w oczy. Dużo łatwiej skupić się na wierzchnim okryciu tej pozycji- ohydzie. Celowo wybrałam to słowo, gdyż to właśnie ono w recenzjach tej książki przewija się najczęściej. Wiele osób było zniesmaczonych, zdegustowanych i zgorszonych przygodami Helen.


Dla mnie ta książka była niejako odczarowaniem mitycznej dziewczęcości. Nie znajdziemy tu wstydliwej i zahukanej dziewuszki, która wstydzi się swojej intymności, a swoje ciało uważa za dziwne i grzeszne. Będziemy zawiedzeni, jeśli w tej książce poszukujemy nastolatki, która z rumieńcem na twarzy przebąkuje o pierwszych orgazmach i próbach masturbacji. Helen to też nie królewna z drewna i idealna panienka z okienka- rozbija w drobny mak mrzonki o tym, że dziewczynki kupy nie robią.


To całe odczarowanie dzieje się na naszych oczach. Autorka nie przebierała w słowach, nie bała się prowokować czytelnika śmiałymi i bezkompromisowymi opisami. Mam wrażenie, że sama Roche zdawała sobie sprawę, że część czytelników już po kilku stronach rzuci jej książkę w kąt i szepnie z obrzydzeniem „ochyda, tego powinni zakazać” (prawdziwy komentarz anonimowego czytelnika). Uważam, że Roche stawia na świadomego i wnikliwego czytelnika, którego fala cipek, kutasów, śluzu i kurew nie zmyli- na czytelnika, który poszpera głębiej i zastanowi się, kim tak naprawdę jest Helen. Dlaczego ma taką awersję do higieny? Bo jest niechlujną małolatą, czy też może dlatego, że jej matka lubi się pucować i czyścić, a sama Helen ma do niej olbrzymi żal i nie chcę być do niej w żadnym stopniu podobna? Dlaczego poddała się sterylizacji? Dlatego, że jest nieodpowiedzialną małolatą, czy może dlatego, że nie chce skrzywdzić żadnego dziecka tak, jak ją skrzywdzili jej rodzice?


Całkiem spora część osób nie dotrze do tych głębszych warstw utworu. Nie można ich jednak za to winić- książka napisana jest naprawdę bardzo prowokacyjnie. Mnie samej nie obrzydziła, bo lubię czytać takie lekko pokręcone rzeczy, ale zdaję sobie sprawę, że nie każdy taką pozycję zniesie.
Mnie z Helen łączy niewiele poza tym, że tak samo jak ona, kiedyś psiknęłam sobie w twarz gazem paraliżującym. :P Mimo to spodobała mi się ta książka i zamierzam kupić kolejną pozycję tej autorki- Modlitwy waginy.


Nie polecam wilgotnych miejsc osobom, które łatwo się obrzydzają i wolą widzieć kobiety jako delikatne i odczłowieczone nimfy. osobom, które lubią czasem zagłębić się w coś bardziej niestandardowego, szczerze polecam i życzę miłej lektury :)


Jak zwykle na koniec odrobina prywaty :)



 ulubieniec ostatnich miesięcy :) pan szpinak i pan naleśnik. najlepsze na całym świecie! Lubicie szpinak? :)