czwartek, 19 września 2013

Feministyczny bełkot

Oj no przecież wiecie. Feministki są brzydkie, to fakt powszechnie znany. Są niechciane, niedoruchane, nie mogą sobie żadnego faceta znaleźć, więc drą japska o jakichś zupełnych pierdołach (podobnie lesbijki, ale tu temat jest trochę inny, może pochylimy się nad nim kiedy indziej).
Feministki śmierdzą potem, nie myją włosów i ogólnie wiadomo- są samotne i zgorzkniałe.
Z feministką się nie dyskutuje- jak się zauważa, że dana kobieta za feministkę się dumnie uważa, to należy szybko i zdecydowanie rozmowę urwać, ale należy pamiętać, by pogardliwie tę feministyczną zarazę podsumować. No i najważniejsze- feministkom się współczuje. Szczególnie kobiety szczerze współczują feministkom. Same przecież są ładne i mają facetów, a było tak blisko! Bez szczupłego tyłka i fajnego faceta przy boku mogłabym być taka, jak ona! Szkoda mi jej, smuteczek.

Tak właśnie widzimy feministki. Pogardliwie i z pobłażaniem. A co robimy, kiedy spotykamy feministę?


Moja odpowiedź: zachwycamy się! Ja na swej drodze spotkałam Henryka Ibsena, który skradł me serce. Zachwyciłam się prywatnie, a teraz czas, bym zachwyciła się blogowo, zatem powitajcie gorącymi brawami Dom lalki.




Dramat ten poznałam przy okazji pewnych bardzo inspirujących ćwiczeń na moich studiach. Polecił mi ją go przyjaciel, któremu również bardzo przypadł do gustu. Zamówiłam tę książkę przy okazji jakichś gigantycznych antykwariatowych zakupów. Dom lalki przeczytałam w kilka godzin. Wyjściowo miała być to znośna pozycja do opracowania na egzamin, ostatecznie jednak ten dramat wrył się głęboko w moją świadomość i od zimy przeczytałam go już kilka razy. 

Nie mogłam się powstrzymać, by Wam tej pozycji nie polecić. Jest to zdecydowanie jedna z najbardziej wartościowych rzeczy, które na moim blogu znaleźć możecie.


Kim jest główna bohaterka dramatu, Nora? Jest uroczą, kokieteryjną osóbką, która lubi trwonić pieniążki i uwielbia słodkości. Czy jest dzieckiem? Ależ nie! Jest dorosłą kobietą, mężatką.
Jej relacje z mężem są, mówiąc najprościej, cukierkowe. Mąż zwraca się do żony cudownie- skowroneczku, łakomczuszkiem, a nawet...dzieciątkiem. 
Mąż, naturalnie, bardzo opiekuje się swoją małą żoneczką- wydziela jej pieniądze na zakupy, zabrania jedzenia nadmiernej ilości słodyczy, troszczy się, by jego kobieta nie przepracowała swoich drobnych rączek.

Poznajemy zatem infantylną, zdaje się głupiutką, kobietę, która niczym nieznośne dziecko wychowywana jest przez swojego własnego męża. Po kilku stronach poznajemy sekret Nory. I zmienia się całe nasze postrzeganie tej postaci.
Okazuje się bowiem, że w przeszłości Nora zaciągnęła sporą pożyczkę, by ratować swego, wówczas, umierającego męża. Gdyby nie zaciągnięty przez nią kredyt, jej męża nie byłoby już na świecie. Prosty zadem wydaje się rachunek- mężczyzna zawdzięcza swojej kobiecie życie. Powinien po stópkach ją całować, że była tak obrotna, że załatwiła dlań pieniądze i tym samym ocaliła jego (marne w mojej ocenie) istnienie. 
Tak się jednak nie dzieje. Bohaterski czyn Nory pozostał tajemnicą (i to wstydliwą), gdyż przecież kobieta nie może bez zgody męża pożyczek zaciągać! Toż to zło i dowodzi nieposłuszeństwa i ogólnej zgniliźnie moralnej owej niewiasty.

Widzimy również, że słodka i kokieteryjna głupota Nory jest bardzo pozorna. Kobieta wiedzie trudne życie i żyły sobie wypruwa, by zataić przed swoim prawym mężulkiem, że w sposób niewłaściwy uratowała mu życie. 
Mąż się jednak dowiaduje. Ja osobiście spodziewałam się niedowierzania, łez, wdzięczności, wielkiego zaskoczenia i wielkiego wybuchu miłości. Jak było naprawdę? Jak potoczy się życie Nory?

Nie powiem. Przeczytajcie. Zaklinam, przeczytajcie!

Ten dramat cudownie opisuje mieszczańskie życie. Stereotypowe i tradycyjne role męża i żony zostały tu tak dobrze oddane, że czytelnik ma ochotę skulić się z żałości i współczucia.

Tytuł utworu cudownie pasuje do tego, co możemy znaleźć na kartach książki. Lalka, zabawka, ozdoba, urocza figurka, niepoważna i stojąca tam, gdzie ją postawimy.


Zachęcam Was serdecznie, najserdeczniej jak tylko można- sięgnijcie po Dom lalki. Jest cudowny i boleśnie prawdziwy. 




Na zakończenie piosenka, która mnie ostatnio zupełnie pochłania. Polecam i wieczornie pozdrawiam!






 



niedziela, 15 września 2013


No cześć cześć!
Jesień ruszyła  pełną parą i nawet zdążyłam się już porządnie przeziębić, zatem pora na jakąś jesienną lekturę. Długo przeszukiwałam swoje książkowe zbiory, by wybrać coś odpowiedniego, i znalazłam pozycję, która dość mocno różni się od tych przeze mnie wcześniej opisywanych.
Zapraszam Was na kilka słów o książce "Wszystko, co ważne" Jan Goldstein.










Tę książkę na swojej półce mam już kupę lat. Czytałam ją, kiedy byłam, zdaję się, w gimnazjum. No właśnie, dosyć dawno temu. Byłam niesamowicie ciekawa, jakie będą moje wrażenia, zatem postanowiłam przeczytać ją ponownie. Ten chłodny i szary weekend wydał mi się odpowiednim, więc zasiadłam z kubkiem herbaty i bardzo szybko uporałam się z całą pozycją.
Książka jest krótka, ma 182 strony. Czyta się ją bardzo szybko, co dla mnie nie jest ani wielkim pozytywem ani negatywem (osobiście jednak wolę nieco dłuższe powieści).
Na pierwszych stronach poznajemy Jennifer- młodą kobietę, która usiłuje popełnić samobójstwo. Jej usiłowania nie przynoszą rezultatów, zostaje odratowana i przewieziona do szpitala. W tym momencie zostaje nam przedstawiona babcia głównej bohaterki. Jest to rzutka starsza pani, która mimo swego wieku jest niezwykle przebojową i pomysłową osobą. Zależy jej na wnuczce i z całego serca pragnie ją uratować. Jej przeciwieństwem jest ojciec Jennifer, Barry. Barry jest bogatym dupkiem z manią wielkości i chęcią rządzenia wszystkim i wszystkimi.
Po nieudanej próbie samobójczej Jenn ma da wyjścia: albo da się osadzić w szpitalu (tak chce Barry, który lubi najwidoczniej wszystko załatwiać za pomocą pieniędzy, ale za to bez swego czynnego udziału), lub udać się ze swoją babcią do NY i tam dać się leczyć poprzez rodzinną bliskość (tak chce babcia, która wierzy, że miłość jest w stanie wyleczyć wszystko, nawet depresję). Ostatecznie Jennifer wybiera opcję wyjazdu z babcią. Od tej pory rozpoczyna się walka o życie Jennifer, która dręczona czarnymi myślami, w każdej chwili może uciec od babci i zaprzepaścić swoją szansę na życie.

Książka jest z gatunku tych pozytywnych i podtrzymujących na duchu. Autorka Wszystkiego, co ważne przekazuje czytelnikowi duży ładunek pozytywnej energii i nadziei, że wszystko będzie dobrze.
No właśnie, ta książka jest jak powiedzenie komuś wszystko będzie dobrze. Jednym takie pocieszenie wystarczy i będą się dzięki niemu czuli lepiej, a inni poczują się zignorowani i pozostawieni sam na sam z własnym problemem. Tak samo jest w tą pozycją.
Dla jednych będzie przyjemną i dającą nadzieję lekturą, która pomoże im odbić się od dna i spojrzeć na świat pozytywniej, a dla innych będzie po prostu zbyt...łatwa. Ja chyba zaliczam się do tych drugich innych, którzy jednak oczekują od książki czegoś nieco ambitniejszego.
Najsłabszym punktem tej książki jest jej odrealnienie. Wszystko dzieje się w tempie ekspresowym, depresja zdaje się tylko niewielką przeszkodą i chorobą w rodzaju przeziębienia. Babcia prowadzi swoją terapię w tempie błyskawicznym, a wnuczka bardzo szybko pozbywa się lęku i niechęci do czegokolwiek. Sądzę, że forma nie pasuje tutaj do treści. Książka jest chyba zbyt lekka jak na tematykę, którą porusza.

Wszystko, co ważne jest pozytywną i lekką książką, którą można przeczytać w jedno popołudnie. Mnie niestety nie zachwyciła i po przeczytaniu jej odczuwałam lekki niedosyt.


Możecie polecić mi jakieś ciekawe pozycje na jesienne wieczory? Piszcie koniecznie! :)




Ponieważ nie zrobiłam w ostatnim czasie żadnego inspirującego zdjęcia, to poczęstuję Was piosenką, do której pisałam tę notkę. Mam nadzieję, że się Wam spodoba :)





piątek, 6 września 2013

odczarowanie nimfy 4.09.2013

Cześć i czołem.
Jak u Was z samopoczuciem? U mnie świetnie. Wreszcie nadchodzi jesień, moja ukochana pora roku. Bardzo nie lubię upałów i lata, a jesienią czuję się wręcz znakomicie. Jestem zakochana w deszczowych dniach i grubych wełnianych swetrach. A Wy? Lubicie tę porę roku?
Dzisiaj przygotowałam dla Was recenzję książki, która na stronie lubimyczytać.pl otrzymałą wiele negatywnych ocen. Przed Wami Wilgotne Miejsca Charlotte Roche.



 Na tę książkę wpadłam przypadkiem w Empikowych czeluściach. Przeglądałam różnorakie pozycje w poszukiwaniu tej, którą zapragnęłabym mieć w swojej kolekcji. Wilgotne miejsca przyciągnęły moją uwagę swoją okładką i tytułem. Informacje zawarte na odwrocie książki również należały do tych z gatunku intrygujących i zadziwiających. Dodatkowym plusem był fakt, że Wigotne zostały wydane przez Czarną owcę, jedno z moich ulubionych wydawnictw.




(zdjęcia przy sztucznym świetle wyszły fatalnie i nie widać opisu, który chciałam Wam pokazać. Postanowiłam więc po prostu go przepisać.
Higieny nie poważam. Osiemnastoletnia Helen leży po nieudanej depilacji intymniej na odziale wewnętrznym szpitala Maria Hilf. Poświęca się tam badaniom tych części swojego ciała, które zwykle uchodzą za niedziewczęce. Wilgotne miejsca opowiadają cudownie nieskrępowanaą historię bohaterki równie zmysłowej, co wrażliwej i kruchej.)


Książkę koniec końców kupiłam (na tych samych zakupach nabyłam znaną Wam już Masłowską i jej koty). Przeczytałam ją od razu po zakupie. Było to kilka miesięcy temu, dlatego przeczytałam ją ponownie- chciałam sobie odświeżyć tę książkę i przy okazji opisać ją dla Was na blogu.


Główną bohaterką Wilgotnych miejsc jest Helen. Zacznę omówienie tej książki w sposób niestandardowy. Zacznijmy od wymienienia tego, co Helen lubi, a czego nie lubi. Dziewczyna lubi siebie.  W przypadku naszej Helen lubienie siebie to coś innego niż samoakceptacja- Helen lubi swoje ciało. Można powiedzieć, że jej ciało jest dla niej powierzchnią do badań, eksperymentów i obalania mitów. Jest żywo zainteresowana tym, co dotyczy jej cielesności. Helen lubi seks. Nie ma w niej cienia pruderii i wstydu. Lubi uwodzić i zdobywać mężczyzn, lubi swoje śmiałe fantazje. Seks to hobby i zainteresowanie. Poza seksem ma jeszcze jedno- uprawa owoców awokado.


Helen nie przepada za higieną. Uważa, że higiena jest często przesadzona i, co tu dużo mówić, zbędna. Helen nie lubi być twarzy, nie lubi podcierać się i myć rąk po wizycie w toalecie, nie lubi się golić. Nie lubi też tego, że jej rodzice się rozwiedli i nie są już razem.


To jest właśnie w tej książce najważniejsze. Relacje z rodzicami, samotność, brak poczucia bezpieczeństwa i opuszczenie. Oczywiście, ta pozycja nie jest wielostronnicową tyradą dziecka rozwodników. Ten temat jest jakby drugim dnem, czymś trochę ukrytym, co nie od razu rzuca się w oczy. Dużo łatwiej skupić się na wierzchnim okryciu tej pozycji- ohydzie. Celowo wybrałam to słowo, gdyż to właśnie ono w recenzjach tej książki przewija się najczęściej. Wiele osób było zniesmaczonych, zdegustowanych i zgorszonych przygodami Helen.


Dla mnie ta książka była niejako odczarowaniem mitycznej dziewczęcości. Nie znajdziemy tu wstydliwej i zahukanej dziewuszki, która wstydzi się swojej intymności, a swoje ciało uważa za dziwne i grzeszne. Będziemy zawiedzeni, jeśli w tej książce poszukujemy nastolatki, która z rumieńcem na twarzy przebąkuje o pierwszych orgazmach i próbach masturbacji. Helen to też nie królewna z drewna i idealna panienka z okienka- rozbija w drobny mak mrzonki o tym, że dziewczynki kupy nie robią.


To całe odczarowanie dzieje się na naszych oczach. Autorka nie przebierała w słowach, nie bała się prowokować czytelnika śmiałymi i bezkompromisowymi opisami. Mam wrażenie, że sama Roche zdawała sobie sprawę, że część czytelników już po kilku stronach rzuci jej książkę w kąt i szepnie z obrzydzeniem „ochyda, tego powinni zakazać” (prawdziwy komentarz anonimowego czytelnika). Uważam, że Roche stawia na świadomego i wnikliwego czytelnika, którego fala cipek, kutasów, śluzu i kurew nie zmyli- na czytelnika, który poszpera głębiej i zastanowi się, kim tak naprawdę jest Helen. Dlaczego ma taką awersję do higieny? Bo jest niechlujną małolatą, czy też może dlatego, że jej matka lubi się pucować i czyścić, a sama Helen ma do niej olbrzymi żal i nie chcę być do niej w żadnym stopniu podobna? Dlaczego poddała się sterylizacji? Dlatego, że jest nieodpowiedzialną małolatą, czy może dlatego, że nie chce skrzywdzić żadnego dziecka tak, jak ją skrzywdzili jej rodzice?


Całkiem spora część osób nie dotrze do tych głębszych warstw utworu. Nie można ich jednak za to winić- książka napisana jest naprawdę bardzo prowokacyjnie. Mnie samej nie obrzydziła, bo lubię czytać takie lekko pokręcone rzeczy, ale zdaję sobie sprawę, że nie każdy taką pozycję zniesie.
Mnie z Helen łączy niewiele poza tym, że tak samo jak ona, kiedyś psiknęłam sobie w twarz gazem paraliżującym. :P Mimo to spodobała mi się ta książka i zamierzam kupić kolejną pozycję tej autorki- Modlitwy waginy.


Nie polecam wilgotnych miejsc osobom, które łatwo się obrzydzają i wolą widzieć kobiety jako delikatne i odczłowieczone nimfy. osobom, które lubią czasem zagłębić się w coś bardziej niestandardowego, szczerze polecam i życzę miłej lektury :)


Jak zwykle na koniec odrobina prywaty :)



 ulubieniec ostatnich miesięcy :) pan szpinak i pan naleśnik. najlepsze na całym świecie! Lubicie szpinak? :)



o tym, jak książniczka zachorowała na niemoc twórczą 14.09.2013

Hejak sklejak,
wybaczcie moją absencję, ale  po prostu utknęłam. Kilka dni po ostatnim wpisie usiłowałam dodać następny, dotyczący ciężkiej i poważnej książki polskiego autora. Napotkałam na olbrzymie problemy z wyrażeniem swoich przemyśleń, i po trzykrotnej próbie wyduszenia z siebie czegoś sensownego, dałam spokój.  Słowa do mnie nie przychodziły i chyba potrzebuję jeszcze odrobiny czasu, by przetrawić i przepracować w swojej głowie tamtą pozycję. Na razie jednak postanowiłam napisać o czymś dużo lżejszym. Chcę zapełnić jakoś tę ciszę, jaką ostatnio nieszczęśliwie sprowadziłam na bloga.
Dziś pochylimy się nad „Grą o tron”.









Tak, jestem poserialowym fanem, który po książkę sięgnął po trzecim sezonie, a wcześniej o Martinie nawet nie słyszał. To wszystko prawda. Jako fanka fantastyki czuję się zawstydzona sama sobą. Niemniej do książki w końcu dotarłam i połknęłam w kilka dni. Zdecydowałam się na zakup wydania serialowego, bo w mojej opinii jest to najlepsze polskie wydanie- jest estetyczne, trwałe, kartki są z dobrego białego papieru, a sama okładka przypomina mi cudowny serial. Nie chcę się wplątywać teraz w ochy i achy na temat produkcji hbo, bo blog miał być stricte książkowy (przyznaję, że czasem odczuwam pokusę przemianowania go na książkowo-filmowy), ale nie mogę nie wspomnieć o mojej szczerej sympatii do tego serialu. Uważam, że jest świetny i genialnie zrobiony.


Sama książka również przypadła mi do gustu. Spodobał mi się styl Martina, który świetnie radzi sobie nawet z opisami walk- nie są nużące i przesadnie wydłużane. Pisarz czaruje nas mroczną atmosferą, w której czytelnik z niecierpliwością oczekuje na zimę, która nadchodzi :) Zdecydowanie można dać się porwać tej książce i przez kilka dni żyć w świecie Winterfell i Królewskiej Przystani. Jest to jedna z tych pozycji, która daje nam poczucie uczestniczenia w wydarzeniach. We mnie Gra o tron wzbudziła żywe emocje. Bardzo lubię powieści, które dzielą się z czytelnikiem światem i pozwalają w nim zamieszkać.


W krótkich słowach o fabule: nasz świat zamieszkują potężne rody, których zwierzchnikiem jest król. Rodziny mają pewną suwerenność, ale rzecz oczywista, muszą być posłuszni królowi. Na początku poznajemu jeden ród, Starków. Póżniej, wraz z rozwojem akcji, poznajemy coraz to nowych bohaterów. Co ciekawe i niezwykle fascynujące, Martin nie wybrał sobie jednego rodu lub bohatera na główną oś wydarzeń. Poznajemy perspektywę róźnych postaci, które pochodzą z różnych rodów. Cała historia skupia się na tym, że królewski namiestnik umiera i na jego miejsce ma zająć Ned Stark. Ned czyni to niechętnie i wkrótce wyrusza do Królewskiej Przystani i obejmuje stanowisko. Od tego momentu zaczyna się naprawdę wartka i zaskakująca akcja. Jak wiadomo tam gdzie władza i pieniądze, tam też intrygi, niesnaski i kłótnie. Nikt nikomu nie ufa i każdy ma wokół siebie szpiegów swoich przeciwników. W takiej atmosferze rozpoczynamy na dobre naszą przygodę z bohaterami.

Mnie osobiście ta historia zachwyciła. Połknęłam ją w kilka dni, świetnie się tę ksiażkę czyta. Martin pisze dobrze, potrafi porwać i zaskoczyć czytelnika. Po prostu koniecznie trzeba się dowiedzieć, co będzie dalej i jak wszystko się potoczy. Nie sposób oderwać się od czytania i zapomnieć o Starkach, Lannisterach, Tullych i Baratheonach. Magia Martina i magia dobrze napisanej fantastyki.





Coś, co absolutnie uwielbiam- mapki świata. Rzecz moim zdaniem genialna. Pozwala totalnie wniknąć w fikcyjną rzeczywistość. W tym wydaniu mamy dwie mapki, na których zaznaczono ważne dla książki miejsca. Z dobrego źródła informacji wiem, że w wersji anglojęzycznej mapek jest więcej. Poza tym możemy tam znaleźć również godła i historie poszczególnych rodów. Ja i dobre źródło uważamy, że polskie wydawnictwa robią brzydko i okradają czytelnika z ciekawych materiałów.


Uważam, że czytanie książki po uprzednim obejrzeniu serialu jest znakomitym pomysłem. Powieść wiele wyjaśnia, wątki są naturalnie bardziej rozwinięte i ciekawe. Natomiast dla mnie największym zaskoczeniem było to, że po przeczytaniu książki polubiłam kilka postaci, których w serialu nienawidziłam. Martin opowiada ich historię i dzięki temu poznajemy motywy i pobudki tych ludzi. To naprawdę robi różnicę (wyjątkiem jest Joffrey, którego i po obejrzeniu serialu i po przeczytaniu książki miałam ochotę zdzielić czymś ciężkim w te paskudne japsko).


Mam oczywiście swoich ulubionych i znienawidzonych bohaterów. Absolutnie uwielbiam Deanerys (jest piękna, niech za mnie wyjdzie!), Aryę (złożona i niepokorna, to lubię), Johna (Jasiu Śnieg podbił moje serce, bardzo go polubiłam) i oczywiście Tyriona (jak go nie uwielbiać?).


Kupiłam już drugą część sagi Pieśni Lodu i Ognia. Nie wątpię, że przeczytam wszystkie powieści z tego cyklu. Uwielbiam wszelkie serie książkowe, które tworzą jedną wielką historię. Bardzo podoba mi się klimat tej opowieści i na pewno w przyszłości zamieszczę kilka słów na temat drugiej części cyklu.
A Ty, znasz Martina i Grę? Napisz, wszelkie komentarze sprawiają mi wielką radość.
Cześć!

tam gdzie ktoś kończy, ktoś inny zaczyna 19.07.2013

Hej! Chwilkę mnie nie było, ale już jestem i mam dla Was książkę, która swego czasu stała się bestsellerem i cieszy się dużą popularnością. Będąc na szybkich żywnościowych zakupach w naszym Tesco 24 (dar niebios!), trafiłam na dość obficie zaopatrzoną półkę z książkami. Wśród znanych i nieznanych pozycji trafiłam na tę i postanowiłam zaprosić ją do mojej skromnej biblioteczki. Przyznam, że nie słyszałam o niej wcześniej i kupowałam w ciemno. Przed państwem Cień wiatru.





Książka nie wygląda już zbyt estetycznie, gdyż wraz z ceną jedenastu złotych nie otrzymujemy zdumiewającej jakości. Okładka jest wykonana z miękkiego papieru, który mnie się jak szalony. No cóż, bardzo tanie wydania tak już mają.
Cień wiatru połknęłam w chwilkę, pewnie za sprawą bardzo intrygującego i nieco mrocznego klimatu. Zupełnie zauroczyłam się motywem, od którego zaczyna się ta powieść (powieść! czaisz, P.? heheszki)- czy może istnieć gdzieś na świecie piękniejsze zestawienie słów niż „Cmentarz zapomnianych książek”? Nie sądzę.


Właśnie w miejscu o tak urokliwej nazwie główny bohater- Daniel (do którego absolutnie wszyscy i absolutnie zawsze zwracają się „Danielu”. Irytujące!)- odnajduje pewną zapomnianą (a jakże) powieść tajemniczego autora. Daniel postanawia zgłębić historię książki, a przede wszystkim człowieka, który tę powieść napisał. I tu właściwie kończy się mój opis, bo uważam, że powiedzenie czegokolwiek więcej będzie wstrętnym i śmierdzącym spoilerowaniem. Historia jest niesamowicie złożona i wielowątkowa, ale wydaje mi się, że prawdziwą przyjemnością będzie właśnie odkrywanie każdego po kolei.
Cóż mogę rzec, spodobało mi się. Książka mnie wciągnęła, naprawdę zaintrygowała i uczyniła mnie swym małym niewolnikiem, którym pozostałam do przewrócenia ostatniej strony. Po prostu musiałam wiedzieć jak to się skończy.


Od razu mówię, że finał mnie odrobinę zawiódł. Cały ciężkawy i mroczny nastrój poszedł w diabły, na świat nagle spłynęła łuna szczęśliwości i wręcz naiwnych happy endów. Nie spodobało mi się to, bo rozwiało mi nieco szczególny klimat tej książki.
Nie chcę pisać o wiarygodności fabuły, bo to nie jest książka, w której prawdopodobność zdarzeń byłaby walorem. Uważam, że ta lekka baśniowość i nierealność są pewnego rodzaju smaczkiem, który tworzy nieco oniryczną atmosferę powieści.


Miałam też wrażenie, że rozwiązanie głównej zagadki było dość łatwe i logiczne, natomiast wątki poboczne okazały się skomplikowane i nieco melodramatyczne. Chwilami przez głowę przelatywało mi „no tu już stary przesadziłeś”. Autor bardzo chciał nagmatwać i wzruszyć czytelnika, przez co można w książce odnaleźć odrobinę wątków rodem z telenoweli. Być może ma tu zastosowanie zasada „im więcej ulepszeń, tym łatwiej coś spieprzyć’.


Postacie są napisane w miarę dobrze i wiarygodnie, jednak niektórym niestety brakuje jakiegoś charakterku i pazura (np. ojciec Daniela- uosobienie świętości i cierpliwości).
Ja tę książkę polecam. Mimo wszystko historia jest ciekawa, wciągająca i dość unikatowa. Brakowało mi rozwinięcia wątku o Cmentarzu (miałam nadzieję, że to będzie jeden z głównych wątków tej książki, niestety jest inaczej). Jest to lekkie (jednak autor nie obraża intelektu czytelnika bezmyślną papką) i interesujące czytadło na leniwe popołudnia.
Książkę zdecydowano się udekorować klimatycznymi czarno-białymi zdjęciami. Nie chcę dyskutować o zasadności tego działania, ale pozwolę sobie zamieścić moje ulubione zdjęcie z tej książki- kot w antykwariacie. :)

 P.S. Tytuł postu jest dość niejasny, ale gdybym chciała go wyjaśnić, to popełniłabym zbrodnię spoileru. Niech to będzie zachęta do przeczytania tej pozycji :)



kochanie, lubię powieści Masłowskiej! 11.07.2013

Leniwy pidżamowy dzień wydaje się idealnym, by połknąć jakąś małą książeczkę, która od dawna czeka na swoją kolej do bycia przeczytaną. Faktycznie, usiadłam dziś wygodnie i wypiwszy trzy herbaty miętowe oraz jedną kawę, przeczytałam coś niewielkiego- najnowszą powieść Masłowskiej- Kochanie, zabiłam nasze koty.  






 Książka czekała na mnie dość długo, kilka miesięcy. Właściwie zupełnie nie wiem dlaczego, bo Masłowską jak najbardziej lubię. Kilka lat temu pochłonęłam jej kontrowersyjną Wojnę polsko-ruską, a w tym roku zdarzyło mi się napisać niewielką pracę analityczną na jej temat. Zatem Masłowską i jej warsztat lubię. Jak każdej książce tej autorki, Kotom trochę się oberwało. Że książka o niczym, że przerost formy nad treścią, że bez przesłania i w ogóle do kitu zupełnie. Spróbujmy to przemyśleć. Muszę najpierw się wyżalić, co rozdrażniło mnie na samym początku, właściwie jeszcze w księgarni. Książka ma 155 stron, zatem można śmiało powiedzieć, że zalicza się do tych raczej zwięzłych treściowo. Została mimo to wciśnięta w twardą okładkę, dzięki której Koty przypominają mały elementarzyk dziecięcy. Oprócz tego w środku zastajemy niedorzecznie dużą czcionkę.




Przypuszczam, że gdyby zastosować normalny rozmiar czcionki, to książka skurczyłaby się do stron osiemdziesięciu, i już wtedy dużo trudniej byłoby wcisnąć ją ludziom za trzydzieści złotych. :) Mimo wszystko nie lubię takiego naciągactwa. Jeśli chodzi o fabułę, to najprościej powiedzieć, że jest to złośliwy śmiech z życia mieszczuchów. Masłowska urządza sobie podśmiechujki (uwielbiam to słowo, a poza tym znalazłam je również w książce, zatem czuję się rozgrzeszona z używania go) z hipsteriady, bohemy artystycznej, niezwykle romantycznych historii miłosnych, nowoczesnej sztuki i gazetowych mądrości. Poznajemy dziewczynę, Farah, która jest kimś w rodzaju głównego bohatera. Farah jest samotna, ma obsesję na punkcie higieny i niezwykłą potrzebę przyjaźni. Jest szczupła, ma piękne włosy i podobno zawsze wygląda tak, jakby szła do piwnicy po konfitury.


 Farah ma przyjaciółkę, która zaczyna się od niej oddalać, gdyż znalazła chłopaka- łysiejącego hungarystę. Odrzucona postanawia się zmienić, uatrakcyjnić i tym samym zemścić na byłej koleżance. Masłowska jak zwykle świetnie manewruje językiem, nie była to jednak dla mnie aż taka uczta, jak podczas czytania Wojny. Zdaje się, że autorka nieco stępiła swój ostry język. Nie płynie on już tak spontanicznie i chyba poddany został pewnej normalizacji. Co kto lubi, ja wolałam starą wersję nieokrzesanej Masłowskiej. Masłowska uwielbia umieszczać sama siebie w swych dziełach. Zagnieżdza się między stronami i tym samym rozsadza fabułę, która traci swój sens i staje się absolutnie autoteliczna. Gdzieś w trakcie śledzenia przygód Farah poznajemy również jakieś „ja”, które jest samą autorką. No właśnie- autorka żyje w świecie, który sama opisuje. Tak, dokładnie tak- pisze o tym, że pisze, to co przed chwilą widziała. Mieszka w bloku i jest sąsiadką jednej ze swoich bohaterek. Czy może być coś, co jest aż tak w stylu Masłowskiej? :) Miejscem akcji nie jest Polska, jednak wspomina się o niej kilka razy. Mówią o niej ludzie, którzy nie mają o niej pojęcia- przedstawiana jako zaśniedziały komunizmem światek, w którym ludzie walczą o byt, a przez okna mieszkań widać olbrzymi mur berliński. Jest zacofana- na półkach nie ma nic prócz herbaty, a ludzie żywią się jedynie borszczem. Ach, brzmi znajomo, są ludzie, którzy właśnie tak to widzą.


Koty to książka o przeciętnych kobietkach, które czytając przeciętne pisemka, żyją w przeciętnym mieście i są otoczone przeciętnymi sprawami. Ludzie żyją w ciągłym kryzysie, boją się samotności, boją się siebie. Podążają za modą, za trendami, noszą to, co należy w danym sezonie nosić. Kiedy mają ochotę są wegetarianami, a po chwili galopują do pobliskiej budki i pochłaniają kebaby. Deklarują buddyzm, ale szaleńczo boją się śmierci. Powiększają piersi i penisy, pomniejszają mózgi, by nie myśleć i nie wspominać.


Masłowska ukazuje nam plastikowość czasów, które oferują nam internetowe emocje i bezmyślne godziny spędzane w sieci po to, by zapomnieć o tym, jak bardzo się jest samotnym. Książka bardzo mi się podobała i utwierdziłam się w przekonaniu, że kogo jak kogo, ale Masłowską to ja uwielbiam.

mucha z podmiejskiego śmietnika- 10.07.2013

Cześć! W Poznaniu szaleją niemożliwe upały, zatem zamiast omdlewać z przegrzania błąkając się po szarym mieście, uciekłam do domu rodziców, by pod ogrodowym parasolem przeczytać kolejną książkę. Dziś mam dla Was kolejną klasyczną pozycję- Nanę Zoli.








Kocham Zolę. Ubóstwiam całą francuską szkołę naturalistyczną, lecz to właśnie od Zoli moja pasja się zaczęła. Nanę czytałam po raz drugi, ponieważ męczyła mnie ta pozycja, do której zabrałam się jako wówczas nastoletnia dzierlatka bez gustu i literackiego smaku. Chciałam Nanę poznać znów, spojrzeć na nią świeżo i na nowo przemyśleć pewne tematy z tą książką związane.


Nana to książka o nastoletniej kurtyzanie, która podbija i bez odrobiny litości depcze męskie serca. Nana jest uosobieniem zgnilizny moralnej XIX-wiecznego Paryża. Poznajemy ją na deskach teatru („powiedz Pan lepiej burdelu”), kiedy to odnosi niebywały sukces. Mimo braku talentu rozkochuje w sobie męską część widowni- zdaje się być ucieleśnieniem męskich żądz. Z loretki staje się  rozchwytywaną kurtyzaną. Za towarzystwo Nany płacono olbrzymie kwoty, rujnowano majątki, tracono pozycję. Rozpieszczona kobieta, niczym straszliwa zaraza, dziesiątkuje miasto: pożera każdego, kto się w niej zauroczy, a warto wspomnieć, że szaleją za nią wszyscy.
Mimo absolutnej miłości do pisarstwa Zoli, muszę wytknąć kilka mankamentów. Me serce krwawi, jednak należy zaznaczyć, że Nana zdecydowanie nie jest najwybitniejszą powieścią (Germinal! Germinal!) tego doskonałego pisarza.


Nana jest postacią nieco papierową. Zola bardzo pragnął, by czytelnik poczuł do kurtyzany niechęć i wstręt. Tak bardzo pragnął, że stworzył postać z samych negatywów. Nana po prostu nie ma zalet. Starannie oglądałam jej charakter ze wszystkich stron, i niestety- nic dobrego w niej nie ma. Pogardza wszystkim i wszystkimi: mężczyznami, kobietami, loretkami, biedotą i bogaczami. Nie szanuje cudzego życia, rodziny, pieniędzy, miłości, przyjaźni. Jest zepsutą, zachłanną młodą kobietą, która pozbawiona jest sumienia i litości dla tych wszystkich nieszczęśników, których gubi. Nawet miłość do syna była kaprysem. Nic nie było na poważnie. „To koniec, kotku, zmykam!”.
Ta książka nosi w sobie cechy literatury tendencyjnej. Nie mamy lubić Nany, musimy nią gardzić. Nikłe niteczki współczucia Zola sumiennie przecina opowiadając nam kolejną historię, która jednoznacznie dowodzi, że z tej Nańci to niezła szuja była.


W Nanie nic nie zaskakuje. Poza złymi cechami, które są niesamowicie zaakcentowane, postać jest pusta. Czytając miałam wrażenie, że w tej kobiecie żyje olbrzymia tarantula, która zjadła już wszystko, co mogło się tam kiedyś znajdować. Zola pozbawił Nanę inteligencji, talentów, mądrości życiowej, wrażliwości i całego człowieczeństwa.
Kolejny mankament to kompozycja. Na początku powieści fabuła niesamowicie się rozwleka, nie dzieje się nic interesującego. Poznajemy natomiast całą masę nazwisk, która jest na tyle przytłaczająca, że utrudnia czytanie. Imiona mylą się z funkcjami i cechami charakteru. Istny galimatias i nerwowe cofanie się do poprzednich stron, by na nowo rozeznać się w nazwiskach. Na końcu książki bieg wydarzeń szalenie przyspiesza, wszystko dzieje się nagle i bez obfitych opisów. Jakby czytało się dwie różne książki.


Jest oczywiście cała masa dobrze napisanych scen, o których można później żywo dyskutować i rozsmakowywać się w ich artyzmie. Zola jak zwykle świetnie radzi sobie z ludzką słabością i upadkiem. Mistrz brzydoty i naturalizmu z uśmiechem na twarzy podtyka czytelnikowi pod nos niewygodną prawdę o nim samym.


Nanę czyta się dość ciężko. Ta postać męczy, ma się ochotę zrobić duży rozbieg, wcisnąć się między karty książki i zrobić z nią porządek. Mimo wszystko lubię tę pozycję. Teatralny światek, bogate rodziny, erotyczna rozpusta do granic możliwości…to ma swój smaczek! I może wciągnąć.
Książka zawiera także wątek homoseksualny- Nana ma (o ironio) utrzymankę. Jest to jednak bardzo nieciekawie nakreślony wątek- Zola potraktował go zupełnie tendencyjnie i opluł safijski związek.
Polecam tę pozycję- bo Zola, bo tematyka, bo surowy naturalizm. Ale moje serce wciąż należy do Germinal, gdzie autor dał niesamowity popis swego kunsztu.



 
Na zakończenie moja Nanowa zakładka ;)

satyra na matuszkę Rosiję- 5.07.2013

Dziś pierwsza notka już zupełnie na temat. Będzie o książce, która mnie głęboko zafascynowała, zarówno swoim językiem, jak i historią z Rosją w tle. Panie i Panowie- Martwe dusze Gogola.








Z najważniejszych ciekawostek- historia Cziczikowa, głównego bohatera, nie została dokończona. W pierwotnym zamyśle autor chciał, by ta opowieść była tryptykiem. Zamiast trzech części otrzymaliśmy jednak tylko jedną. Dalsza część nie została napisana, gdyż oburzenie w Rosji (nie obkleił Rosji watą cukrową i za to oberwał- ot, co) sprawiło, że autor nie kontynuował dalej pisania o Cziczikowie (chciał, jednak nie mógł tworzyć wbrew sobie).
Fabuła jest zatem niekompletna. Ale to nic, bo nie o fabułę tutaj chodzi.
Moi państwo! To język, to cięta ironia, bezlitosny paluszek wytykający błędy i wady- oto prawdziwe smaczki dzieła Gogola. Tak naprawdę tytuł postu nie jest do końca trafny- Martwe dusze to satyra na człowieka, satyra na każdego z nas.
Z rozkoszą rozsmakowałam się w ciętym i przezabawnym języku autora. Książkę czyta się świetne. Jeśli czytelnik lubi lekkie (ironiczne) spojrzenie na nielekkie tematy, to będzie zachwycony. Ja przynajmniej byłam.


Cziczikow zjawia się w mieście N i sprytnym pochlebstwem i nijakością podbija serca wszystkich mieszkańców. Każdy liczący się obywatel zakochuje się w naszym bohaterze. Przy kolacjach, grach w karty, dyskusjach i popijaniu trunków padają miłe słowa, komplementy, Cziczikow zaprzyjaźnia się z szychami miasta. Wkrótce czytelnik poznaje prawdziwy powód przyjazdu Cziczikowa- chęć nabycia tytułowych martwych dusz. Wraz z naszym bohaterem zwiedzamy wiele ziemiańskich dworków, poznajemy gospodarzy i tu tak naprawdę poznajemy kunszt Gogola. Rozwija on przed nami paletę przeróżnych, świetnie naszkicowanych charakterów. Każda postać jest przekomicznie napisana i ośmieszona. W Martwych Duszach możemy odnaleźć jakże popularny topos drogi- poprzez wędrówkę głównego bohatera poznajemy problemy dręczące społeczeństwo wtedy i dziś. Po co bohaterowi martwe dusze? kim on tak naprawdę jest? odpowiedź czeka na ostatnich kartkach książki.


Na uwagę zasługuje rówież ciekawy sposób prowadzenia narracji. Autor często zwraca się wprost do czytelnika, dopowiada, pozwala sobie na dygresje łamiąc tym samym konwencję powieści. Ma to swój urok, ja osobiście lubię ten zabieg, którym zdążyłam zachłsynąć się podczas spotkania z Kubusiem F. ;)
O czym jest dzieło? O społecznej degrengoladzie, o zupełnym braku moralności warstw wyższych, o ludzkich przywarach i wreszcie- o względności oceny charakteru człowieka.


Ta książka to chichot i sarkastyczny śmiech, ale jednocześnie oskarżenie, oskarżenie o głupotę, krótkowzroczność i płyciznę. Serdecznie polecam tę pozycję wszystkim, szczególnie osobom, które, tak jak ja, odnalazły smaczek w literaturze rosyjskiej.







 dziękczynna babeczka dla pierwszych czytelników! :)




Witam Was wszystkich!

Postanowiłam przenieść mój stary blog (www.przekartkuj.blog.pl) na blogspota. Nie jest to spontaniczna decyzja, a dość dobrze przemyślana.
Uznałam również, że dobrze byłoby przekopiować notki ze starego bloga na nowy :) Może będzie to nieco dziwnie wyglądało, ale przynajmniej żadna notka i recenzja nie zginie.

Trzymajcie się ciepło,
Fabula.